czwartek, 26 marca 2015

Rozdział 1

Bieg mnie wykończył. Byłam spóźniona i to pierwszego dnia szkoły. Że też musiałam zapomnieć wczoraj o tym przeklętym budziku. Zatrzymałam się w połowie drogi i spróbowałam uspokoić oddech. Nigdy nie byłam dobra w biegach na długie dystanse, zwłaszcza z obciążeniem w postaci plecaka. Przeklęłam w duchu system oświaty i pobiegłam dalej, ignorując kolkę i ból płuc.
Nie udało mi się dobiec do szkoły. Tak jak przypuszczałam, wysiadłam po kolejnych stu metrach. O Boże, czemu te płuca musza tak dokuczać i to akurat teraz. Zdecydowałam się na szybki marsz, w końcu nie było już tak daleko. Southampton mimo wszystko zaliczało się do niezbyt dużych miast. Na własne życzenie wybrałam sobie szkole na drugim jego końcu. Los mścił się na mnie za to już nie pierwszy raz.
W końcu skręciłam w ostatnią prosta. Ulica była pusta - nic dziwnego, zegary wskazywały dopiero parę minut po ósmej. W głowie zaczęłam sobie układać wyjaśnienie tego spóźnienia. Pies schował mi plecak? Może by przeszło, jakbym miała psa. Może powiem, ze budzik nie zadziałał, w końcu nikt nie wiedział o złośliwości rzeczy martwych więcej od pani Snow. Tak, to powinno zadziałać. Skrzywiłam się delikatnie, myśląc o tym, co będzie, jak mi nie uwierzy. Nie chciałam, żeby dzwonili do mojej mamy już drugiego września. Wystarczająco rozrabiałam w gimnazjum i chciałam, żeby liceum było spokojniejsze. Przez pierwszy rok prawie mi się to udawało.
Poczułam dreszcz na karku, zupełnie jakby ktoś mnie śledził. Rozejrzałam się niespokojnie. Pod lampą rzeczywiście stała dziewczyna, wydawałoby się, ze w moim wieku. Pomimo dosyć chłodnego powietrza miała na sobie tylko top i dżinsy, a niebieski tatuaż na ramieniu był niemal całkowicie odsłonięty. Nienaturalna, pomyślałam. Co tu robi nienaturalna? Czy ich miejsce nie jest w szkole z internatem pod Londynem? A może to absolwentka?
Nienaturalni istnieli od zawsze, ale dopiero dwadzieścia cztery lata temu angielski rząd pozwolił im wyjść z ukrycia. Zapewniano, że nie są niebezpieczni, wybudowano dla nich specjalną szkołę odciętą od reszty świata, jednak mimo zapewnień wywołało to falę protestów. Mutanty, tak o nich mówiono. Według niektórych śmiertelne zagrożenie dla społeczeństwa. W końcu, jak posiadanie takiej mocy mogło być bezpieczne?
Dziewczyna przyglądała mi się uważnie parą zielonych oczu. Jej włosy były czarne jak noc, dzięki czemu kolor tęczówek nabierał głębi. Uśmiechnęłam się do niej nieśmiało, ciągle zastanawiając się, co tutaj robi. Nie odwzajemniła gestu, dlatego odwróciłam głowę i postanowiłam po prostu ja wyminąć. Ile minut temu powinnam być w szkole? Dziesięć, czy już więcej?
– Lorie Bane? – odezwała się nagle zza moich pleców. Zatrzymałam się i odwróciłam, marszcząc brwi. Skąd znała moje imię i nazwisko? – Czyli tak – podsumowała, idąc w moją stronę. Cofnęłam się o krok.
– Kim jesteś? I skąd mnie znasz?
– Nazywam sie Eri Hanson i mam cię obudzić.
– Co? – Cofnęłam się jeszcze o parę krokow, ale nieznajoma i tak z łatwością mnie dogoniła.
– Witamy wśród świrów – mruknęła, po czym położyła mi dłoń na prawym ramieniu.
Poczulam ciepło. Niesamowity żar palący mnie od środka. Potem była już tylko ciemność.

*

Ogień wcale mnie nie opuscił, gdy odzyskałam przytomność. Było mi gorąco, czułam płomienie liżące moją skórę. Otworzyłam oczy i przerażona spojrzałam na swoje ręce. Z ulgą stwierdziłam, że są całe, a ciepło które czułam to promienie słoneczne. Ale czy na pewno tylko one? Zauważyłam coś jeszcze. Czerwono pomarańczowy tatuaż na ramieniu. Co to miało być? I czy ja przypadkiem nie miałam płaszcza? Czemu została mi tylko podkoszulka?
– To normalne, za jakiś czas wszystko sie ustabilizuje – powiedziała nieznajoma. Spojrzałam na nią morderczym wzrokiem. Spojówki piekły mnie z gorąca i czułam, jak po policzkach mimowolnie popłynęły łzy.
– Co ty mi zrobiłaś, wiedźmo?! – krzyknęłam, przerażona całą tą sytuacją. Dziewczyna zaśmiała się głośno, a w jej oczach zauważyłam wyraz rozbawienia.
– Ja? Nic. Miałaś to w sobie od urodzenia. – Pokazała na moją rękę. Ponownie spojrzałam na ramię, które teraz zdobiły kolorowe wzory. Co to wszystko ma znaczyć? Tymczasem Eri westchnęła głęboko, najwidoczniej myśląc, że jestem wyjątkowo mało spostrzegawcza i zaczęła tłumaczyć: – Słuchaj, rząd świrował, gdy dzieci podpalały budynki albo wywoływały burze. Zablokowali moce wszystkim nieletnim. Niedługo urodzinki, co? – Uśmiechała sie kpiąco, jakby cala ta sytuacja niezwykle ja bawiła. Wyjęła z kieszeni chupa chupsa i zaczęła go rozpakowywać.
– Zabierz to – powiedziałam, wskazując na rękę. Nie mogłam odebrać rodzicom kolejnego dziecka, nie w taki sposób. Eri w końcu skończyła zmagać sie z opakowaniem i włożyła lizaka do buzi.
– Nie mogę, słonko, bariera i tak zaczęłaby szwankować po twoich urodzinach. Dyrek by mnie zatłukł, jakbym wróciła bez ciebie. Zielony nienaturalny na wolności jest gorszy od seryjnego zabójcy, w końcu i tak by cie zabili, uwierz. – Zamknęła buzię i z pasja zaczęła ssać lizaka. – Jejku, ale mi tego brakowało.
– Nie mogę jechać do Londynu. Moja mama...
– O niczym sie nie dowie, jeśli tego chcesz – przerwała mi, zanim zdążyłam dokończyć. – Curt już podłożył twojego klona do liceum. A jeśli o nim mowa, już dawno powinien wrócić.
Klona? Otworzyłam buzie. To tym zajmują sie nienaturalni? Niszczeniem ludziom życia i podkładaniem klonów, żeby nikt sie nie zorientował?
– Co masz taka minę? – spytała Eri z przekąsem. – Jak chcesz, możemy uświadomić twoich rodziców choćby zaraz. – Energicznie pokręciłam głową. – O, Curt! – krzyknęła i pomachała ręką. – Co tak długo?
            – Musiałem zbyć jej koleżankę – wskazał na mnie głową. – Nie chciała się odczepić.
            Chłopak nie był brzydki, ale do typowych przystojniaków też nie należał. Jego  delikatnie przetłuszczone włosy miały kolor gorącej czekolady z mlekiem, a barwa oczu kojarzyła mi się z piwem. Ubrał się w ciemne spodnie i czarną koszulkę z nazwą jakiegoś zespołu, którego nie znałam. Ale co zdziwiło mnie najbardziej – rzęsy chłopaka były pokryte szronem. Przecież to niemożliwe! Mogłabym przysięgnąć, że temperatura przekraczała dwadzieścia stopni.
            Zorientowałam się, że ciągle siedzę na ziemi, dlatego wstałam czym prędzej i otrzepałam się z kurzu. Rozejrzałam się za swoim płaszczem, ale nigdzie go nie było.
            – Gdzie moje ciuchy? – spytałam Eri, a ta uśmiechnęła się nieznacznie.
            – W koszu.
            – Że niby gdzie? – Otworzyłam szeroko oczy, próbując zlokalizować najbliższy śmietnik. Może gdzieś w okolicy był, w każdym razie nie w zasięgu mojego wzroku.
            – Nie moja wina, podpaliłaś sobie rękawy – powiedziała w swojej obronie, podnosząc obie ręce do góry. – I tak go już chyba nie potrzebujesz. – Byłam zła, ale miała rację. Temperatura mojego ciała osiągnęła tak wysoki poziom, że nie zniosłabym kolejnej warstwy ciuchów.
            – Ogień? – spytał chłopak. Eri pokiwała głową.
            – Dobra, my tu gadu gadu, a musimy Cię odstawić do dyrka – powiedziała dziewczyna, wyjmując z kieszeni jakieś małe urządzonko. W pierwszej chwili myślałam, że to zegarek, ale był na niego stosunkowo za duży i zbyt kanciasty. – Gotowa? – Spojrzała na mnie wyczekująco.
            – Chcecie jechać już teraz?!
            – Jakie jechać? – spytał chłopak. Curt, o ile dobrze pamiętałam. Ja i ta moja cudowna pamięć do imion. – To dla tych nudziarzy. – Pokazał gestem całą okolicę, a ja już wiedziałam, że go nie polubię. Wśród tych nudziarzy byli moi rodzice i przyjaciele. Ale jego to najwyraźniej nie obchodziło.
            – Ale nie mogę tak po prostu zniknąć! Muszę iść do domu się spakować, pożegnać… – Przerwałam nagle, gdy zorientowałam się, że wcale nie będę mogła uścisnąć po raz ostatni moich bliskich. Dla nich ciągle będę obok, a przynajmniej mój klon.
            – Słuchaj, słonko – zaczęła Eri. Zbliżyła się i ponownie położyła mi rękę na ramieniu. Tym razem nie zemdlałam. Jakieś postępy. – Każdy z nas przez to przechodził. Twoje ubrania i tak na nic się nie przydadzą, będziesz skazana na mundurek, poza tym ciuchy załatwia szkoła. A Harrison zabije mnie, jak się za bardzo spóźnimy.
            – Kto? – spytałam. Nie znałam nikogo, kto by się tak nazywał.
            – Dyrektor, Daniel Harrison – wytłumaczyła od razu. – Strasznie miły z niego gość. W każdym razie, gdy nie jest zdenerwowany. A ostatnio nerwy go trzymają.
            – Czemu? – spytałam mimowolnie, nim zdążyłam ugryźć się w język. Eri spojrzała na mnie wymownie, ale odpowiedziała:
            – Powiedzmy, że jeden z naszych absolwentów mocno narozrabiał. Wina oczywiście spadła na szkołę.
            Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
            – No, to lecimy? – Tym razem głos zabrał chłopak, wyraźnie się już niecierpliwiąc. Tupał nogami, patrząc na nas z niemą złością.
            Eri westchnęła, patrząc na mnie niepewnie. Nie próbowałam uciec, więc może uznała to jako zachętę, w każdym razie znowu zwróciłam uwagę na trzymany przez nią kanciasty przedmiot. Teraz, gdy stała bliżej, zorientowałam się, że to malutkie pudełeczko.
            – Chodźcie gdzieś z widoku – mruknęła pod nosem i skierowała się w stronę ciasnej uliczki między dwoma budynkami z czerwonej cegły. Gdy w końcu uznała, że nikt nas nie widzi, uniosła wieczko.
            W środku znajdowały się cztery kulki, jakby tabletki. Były przeźroczyste i nie byłoby w nich nic dziwnego, gdyby delikatnie się nie poruszały. Wyglądały zupełnie jak duże krople deszczu zatrzymane w czasie tuż przed tym, jak uderzyły o ziemię. Eri złapała jedną kulkę i odepchnęła delikatnie mnie i Curta, robiąc między nami przestrzeń, w którą bez wahania wcisnąłby się stały klient McDonalda.
            Dziewczyna upuściła ową kroplę na ziemię, a ona dosłownie wtopiła się w chodnik. Przyglądałam się przez moment punktowi, w którym zniknęła, a gdy nic się nie stało zerknęłam najpierw na Eri, a potem na Curta. Oboje obserwowali ziemię w skupieniu. Zerknęłam w dół, tym razem skupiając się bardziej, jednak nic nie przykuło mojej uwagi. Chodnik wyglądał tak, jak przedtem. Czyli całkowicie zwyczajnie.
            – Myślę, że już gotowe – powiedział chłopak. Niby co? Czy oni upadli na głowę?
            – Tak, chyba tak. Idziesz pierwszy? – odpowiedziała mu dziewczyna. Curt spojrzał na mnie na moment, a potem utkwił wzrok w Eri.
            – No, im krócej tu jestem, tym lepiej.
            Już miałam mu się odgryźć, że wcale nie jest tu tak strasznie, jak myśli, ale on skoczył do przodu i dosłownie zniknął pod chodnikiem. Zupełnie, jakby kostka brukowa była z wody. Miejsce jego zniknięcia delikatnie falowało.
            – Co… – zaczęłam, ale Eri nie pozwoliła mi skończyć.
            – Nie mamy teraz na to czasu. Skacz – powiedziała, łapiąc mnie za nadgarstek i pchając w kierunku podejrzanego fragmentu chodnika. Zaparłam się nogami.
            – Co to jest?
            – Droga na skróty. Skacz, szybko.
            Tak więc zrobiłam. Przez ułamek sekundy czułam, jak coś otula moje stopy i potem, stopniowo, resztę ciała. Gdy otoczył mnie mrok, zaczęłam szybko kręcić się wokół własnej osi. Zaczęło mi się nieprzyjemnie kręcić w głowie, a żołądek nieprzyjemnie podskoczył do gardła. Nigdy nie lubiłam karuzeli i szybko przypomniałam sobie, czemu. Nagle obroty ustały i poczułam, że znowu stoję na nogach.
            Otworzyłam oczy i gdy zobaczyłam, że całe pomieszczenie wiruje, zwymiotowałam.
            – No, kolejna panienka ze słabym żołądkiem! – usłyszałam wysoki głos dochodzący z mojej prawej strony. – Jak słowo daję, jeśli dyrektor Harrison nie zrobi czegoś z tymi transporterami to pójdę na emeryturę.
            Kobieta podeszła do mnie i odciągnęła mnie na bok. Wytarłam usta ręką, po czym powiedziałam:
            – Przepraszam.
            – No już, co się stało to się nie odstanie.
            Gdy zawroty głowy w końcu ustały, rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było nieduże, całkowicie pozbawione mebli. Na podłodze wyłożono jasne płytki. Jedna z zielonych ścian ciągle falowała i nie potrafiłam stwierdzić, czy ten ruch dzieje się naprawdę, czy tylko w mojej skołowanej w tym momencie głowie.
Tuż przy niej stała starsza pani, której włosy od lat nie były farbowane. Krótkie, siwe kędziorki sterczały we wszystkie strony i sprawiały wrażenie specjalnie pozostawionych w nieładzie. Miała na sobie długą, bladożółtą sukienkę z lekkiej tkaniny, która spływała aż do kostek. Spod dłuższego rękawa wystawał fragment tatuażu. Sprzątała po mnie i zrobiło mi się jej strasznie szkoda.
            Spojrzała na mnie z pobłażliwą miną.
            – Jeszcze tu stoisz? Korytarzem, pierwsze drzwi po lewej. Dyrektor czeka – powiedziała, wskazując na drzwi.

*

            Jak się okazało, zanim dotarłam do tych pierwszych drzwi po lewej stronie, minęłam ich chyba ze dwadzieścia po prawej. Do niektórych pokoi udało mi się nawet zajrzeć, ale wyglądały dokładnie tak samo jak ten, z którego właśnie wyszłam. Falująca ściana, płytki, absolutny brak mebli. W niektórych z nich byli ludzie, w innych nie. Po korytarzu też krzątali się ludzie, niektórzy nawet pokazywali mnie palcami i mówili coś, co brzmiało jak „świeżak”. Czułam się tu w każdym razie dziwnie. Obco.
            W końcu dotarłam do wspomnianych już drzwi na lewo. Wydawały się porządniejsze, niż inne, jakby wykonane z innego rodzaju drewna. Zapukałam nieśmiało, a ktoś niemal od razu zawołał z drugiej strony:
            – Wejść!
            Niepewnie nacisnęłam klamkę i przekroczyłam próg. Weszłam do sporego, przestrzennego gabinetu. Nie zabrakło tu rzeczy, których w takim pomieszczeniu braknąć nie mogło: przy czerwonej ścianie stała pokaźnych rozmiarów biblioteka przepełniona książkami, w kącie była ogromna butla z wodą, a srebrny zestaw długopisów leżał na hebanowym biurku, znajdującym się dokładnie pośrodku pokoju. Po każdej jego stronie był jeden skórzany fotel, wyglądający na wygodny. Jeden z nich był już zajęty.
            Za biurkiem, z jednym z długopisów w ręce, siedział smukły mężczyzna w średnim wieku. Ubrał się w starannie wyprasowany garnitur, jednak zrezygnował z krawatu. Dopiero po chwili spojrzał na mnie swoimi małymi oczkami. Był to dyrektor, nie miałam co do tego wątpliwości. 
            – Proszę usiąść, pani Bane.
            To nie była grzeczna sugestia. To brzmiało bardziej jak rozkaz. Przełknęłam ślinę, mimowolnie czując strach. Posłusznie zajęłam wolne miejsce przy biurku, umiejętnie omijając wzrok głowy szkoły. Nauczyłam się tego podczas wielu wizyt w podobnym gabinecie podczas gimnazjum.
            Pan Harrison odłożył długopis na blat.
            – Potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo jest pani w tym momencie zagubiona. Jestem Daniel Harrison, dyrektor tej szkoły.
            Wyciągnął w moją stronę rękę. Nie wiedziałam co odpowiedzieć, dlatego uścisnęłam szybko jego dłoń. Podniosłam wzrok i spotkałam ciepłe, niebieskie oczy mężczyzny. Puścił mnie i usiadł ponownie na fotelu, splatając dłonie na kolanach.
            – Musi pani zrozumieć, że nie mieliśmy innego wyboru – powiedział, obserwując moją reakcję na swoje słowa. – Dostaliśmy takie polecenia z góry, nie mogłem nic z tym zrobić. Chociaż według mnie to kompletny idiotyzm. – To ostatnie słowo mruknął pod nosem, ale na tyle głośno, bym mogła go usłyszeć. Uśmiechnął się delikatnie. Może nie będzie taki zły, pomyślałam. – Nie zajmę pani długo, muszę tylko wyjaśnić parę reguł. Wody? – spytał nagle.
            Pokręciłam głową.
            – W takim razie od razu przejdę do rzeczy. – Odchrząknął nieznacznie i wyciągnął się w fotelu. – Nelson’s Collage to szkoła dla nienaturalnych, ale to już pewnie wiesz, prawda? – Puścił mi oczko, a ja mimowolnie się uśmiechnęłam. Strach powoli mijał, jednak mimo wszystko było w tym człowieku coś groźnego. – Ta szkoła funkcjonuje dzięki paru zasadom, których ściśle przestrzegamy. Po pierwsze, korzystamy tutaj z mundurków. Każdy uczeń ma obowiązek poruszać się w nich po szkole w każdy dzień roboczy. W weekendy możecie ubierać się, w co chcecie. Rozumiesz?
            – Tak, panie dyrektorze – powiedziałam słabo.
            – Po drugie, cisza nocna zaczyna się o dwudziestej drugiej i kończy o siódmej,  w tych godzinach jest surowo zabronione błąkanie się po korytarzach. Wyjątkiem są zajęcia astronomii. Wtedy cisza zaczyna się nieco później. Po trzecie, pod groźbą wydalenia ze szkoły, nie można używać swoich mocy do skrzywdzenia innego ucznia, bądź nauczyciela. Każda próba ma być niezwłocznie zgłoszona do mnie, a gwarantuję dyskrecję.
            Ktoś zapukał do drzwi. Były to co prawda inne drzwi niż te, przez które weszłam ja, ale dyrektor wyraźnie się tego spodziewał, bo nie wyglądał na zaskoczonego.
            – Wejść! – zawołał ponownie i do gabinetu wszedł niewiele starszy ode mnie chłopak.
            Od razu na mnie spojrzał. Miał zadbane, ciemne blond włosy i brązowe oczy. Był na oko jakieś dziesięć centymetrów wyższy ode mnie. Jego opalona skóra kontrastowała z białym podkoszulkiem, który włożył. Od razu rzucił mi się w oczy jego tatuaż. Czarno czerwony, jak ogień otoczony przez ciemność nocy. Nie mogłam mu zarzucić braku urody – matka natura akurat tego mu nie poskąpiła.
            – Dobrze się składa, Christianie, właśnie kończyłem tłumaczyć pani Bane zasady.
            Chłopak pokiwał głową, ciągle gapiąc się na mnie ledwie mrugając oczami. Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się z powrotem w stronę dyrektora.
            – Na czym to ja skończyłem. Ah, tak. Po czwarte, absolutnie zakazane jest zbliżanie się do jakiejkolwiek z Wyroczni bez obecności nauczyciela. – Cokolwiek by to nie znaczyło. Postanowiłam jednak martwić się o to później. – I w końcu, po piąte, żyjemy tutaj według jasno określonych reguł. Pokoje są jedno lub dwuosobowe. To właśnie twój współlokator. – Wskazał ruchem głowy stojącego ciągle w drzwiach chłopaka. Wytrzeszczyłam oczy.
            – Przepraszam… To znaczy… Mam mieszkać z chłopakiem?
            – Dobór mieszkających ze sobą osób nie jest przypadkowy. – Czyli tak. O cholera. – Wyrocznie osobiście dobierają pary. Nazywamy taką dwójkę Przeznaczonymi.
            Czym?! Co to, to nie. Najpierw niszczą mi wszystkie moje plany i marzenia, wyprowadzają jakimś tajemniczym środkiem transportu setki kilometrów od rodziny i przyjaciół, a teraz jeszcze wybierają za mnie chłopaka? Pokręciłam głową z zaciśniętymi zębami, żeby tylko nie wybuchnąć.
            – Czy nie ma żadnej możliwości, żebym dostała osobny pokój?
            – Niestety nie, panno Bane – odpowiedział mi niemal natychmiast. Świetnie. – Jeśli wyrocznie połączą ze sobą dwoje nienaturalnych, nie mam żadnej mocy, by ich rozdzielać. Traktujemy taką parę jak małżeństwo.
            Opadła mi szczęka. Spojrzałam na swojego nowego współlokatora, bo słowa „Przeznaczony” czy, co gorsza, „mąż” za nic nie chciały przejść mi przez myśl. Co to, to nie. Nikt mi nie będzie mówił, kto mi jest pisany. Chłopak patrzył na mnie niepewnie, jakby nie wiedział, co ze mną zrobić. Wprost cudownie.
            – Jutro wieczorem odbędzie się podział na gildie. A teraz, Christianie, bądź tak miły i zaprowadź pannę Bane do waszego pokoju. Mam jeszcze trochę papierkowej roboty.
            Dyrektor podniósł z biurka długopis i spuścił wzrok na stertę dokumentów, dając tym gestem znak, że nie ma nam już nic więcej do powiedzenia. Hamując się najbardziej jak byłam w stanie wstałam z fotela i ruszyłam w kierunku drzwi, nie obdarowując jaśnie pana „Przeznaczonego” nawet jednym spojrzeniem. Chłopak mimo wszystko puścił mnie przodem, uśmiechając się niepewnie.

*

            Idąc za Christianem kolejnymi korytarzami, skupiałam całą swoją uwagę na tym, żeby nie otwierać ust ze zdumienia. W życiu nie widziałam tak ogromnej szkoły. Ba! Nigdy nie słyszałam nawet o jakimkolwiek budynku, który dorównywałby temu wielkością. Szliśmy dobrych parę minut, zanim dotarliśmy do głównego holu. I co to był za hol!
            Ze sklepienia umieszczonego jakieś kilkanaście metrów nad podłożem zwisał wielki, kryształowy żyrandol. Drobne kamyczki odbijały i rozpraszały światło wpadające przez okrągłe okno, rzucając tęczową poświatę na ściany wykonane ze starego, nieoszlifowanego marmuru, takiego samego jak w pozostałych częściach szkoły. Prostokątne pomieszczenie było na tyle duże, że bez problemu pomieściłoby naraz parę tysięcy uczniów. Idealnie na jego środku znajdował się mały ogród, który posiadał najróżniejsze kwiaty – od storczyków, poprzez tygrysie lilie, róże, krokusy, irysy do orchidei i tulipanów. Były tu zarówno rośliny charakterystyczne dla wiosny jak i te, które spotkać można było tylko jesienią. Wśród tego dywanu kolorowych płatków znajdowała się jeszcze fontanna w kształcie wierzby, z której listków równomiernie kapały krople wody. Całość zapierała dech w piersiach.
            – Tam jest stołówka – powiedział Christian, wskazując palcem duże, drewniane drzwi, które teraz były zamknięte. W rogach, po obu ich stronach pięły się ku górze dwie pary schodów, które mój towarzysz (i współlokator) pokazał następnie. – Tędy idzie się do dwóch skrzydeł mieszkalnych. My mamy pokój w lewym. A tam – tym razem jego palec powędrował na kolejne drzwi, naprzeciwko tych od stołówki. – Wyjście na dziedziniec. Jak na razie jest przepełniony, najlepiej tam chodzić, gdy reszta ma lekcje.
            No proszę, wagarowicz!
            Mimo wszystko, mówił o szkole z takim zapałem, że niestety ciężko było mi go nie słuchać. Dzięki temu wiedziałam, że łuki na dwóch pozostałych ścianach prowadzą do części mieszkalnej nauczycieli (błyskotliwie zauważyłam, że właśnie stamtąd przyszliśmy) i do skrzydła z salami lekcyjnymi. Christian powiedział, że poza lekcjami nie wolno nam przebywać w klasach. Poza tym, jak to on plastycznie ujął, „nora szpitalna” znajdowała się niedaleko holu, za jednymi z drzwi, które minęliśmy idąc tutaj od dyrektora. Musiałam ich nie zauważyć, zbyt pochłonięta udawaniem twardej i spokojnej.
            – Będziesz jeszcze musiała dzisiaj iść po ciuchy, chyba że chcesz chodzić w tym. – Mówiąc to spojrzał wymownie na moje ubrania. Może były trochę brudne, zgadzam się. Może nawet trochę bardzo. Ale bez przesady. – Znasz swój rozmiar?
            Spojrzałam na niego z politowaniem, ale błysk w jego oku świadczył o tym, że po prostu starał się rozładować napięcie.
            – No jasne, że nie znam – odpowiedziałam, wykrzywiając usta w coś, co pierwotnie miało być uśmiechem.
            Jemu wyszło to lepiej, a ja niechętnie zauważyłam powstałe w skutek uśmiechu zmarszczki w okolicach oczu. Pewnie jakby z góry nie skazali mnie na niego wbrew mojej woli, nawet by mi się podobał. Znowu się odezwał:
            – No to najpierw chcesz zobaczyć pokój, czy iść po ubrania?
            – To drugie. – Decyzja była prosta. Gdy już wejdę do pokoju, będę mogła położyć się na swoim łóżku i do kolacji udawać, że wszystkie zdarzenia dzisiejszego dnia nie miały miejsca. Tak, ten plan wydawał mi się genialny.
            – No to chodź. – Poprowadził mnie w kierunku łuku prowadzącego do skrzydła z klasami, tym razem trzymając się bliżej niż na korytarzach. Zapewne przez hordy przepychających się uczniów.
            Tuż za rogiem kończyła się paruosobowa kolejka. Pierwsze osoby stały przed otwartym okienkiem, z którego wyglądała około trzydziestoletnia kobieta. W szybkim tempie wydawała parę codziennych ubrań i czarne mundurki, które jak zauważyłam, nie miały żadnych kolorów. Ściągnęłam brwi. Serio, czarne stroje? Mam wyglądać jak emo? Ta szkoła coraz mniej mi się podobała. Jeszcze okaże się, że będę musiała chodzić w habicie i modlić się dwadzieścia cztery razy na dobę do boga słońca. Spojrzałam na Christiana. Jaki habit? Ja już jestem po ślu…
            Jęknęłam cicho, zupełnie nie kontrolując odruchu. Christian i parę innych osób z kolejki zwróciło się w moją stronę.
            – Spokojnie, to nie potrwa długo – mruknął mój współlokator. Na szczęście źle mnie zrozumiał. Pokiwałam głową.
            W końcu stanęłam przed okienkiem. Starsza ode mnie o paręnaście lat kobieta patrzyła w moją stronę wyczekująco. Była blondynką o krótkich włosach. Miała tak niewiarygodnie cienkie usta, że ciągle wydawało mi się, że je zaciska.
            – Rozmiar? – spytała w końcu, przerywając ciszę.
            – Trzydzieści sześć.
            Podeszła do parunastu półek, przeglądając ich zawartość. Od razu wyjęła czarne części mundurka, ale zatrzymała się na chwilę przy ubraniach codziennych.
            – Nie ma już koszulek w tym rozmiarze – zawołała, stosunkowo za głośno. – Mogę dać ci o rozmiar większą. Chyba, że wolisz sukienkę.
            – Nie, poproszę koszulkę – odpowiedziałam jej, patrząc uważnie na kolor wyciąganych przez nią ubrań. Zauważyłam coś kolorowego i odetchnęłam z ulgą. Może nie do końca to szkoła gotów.
            – Jak dorobią resztę ubrań to podeślę ci jeszcze coś do pokoju na zmianę. – Zaraz, dorobią? Oni je robią na miejscu? – Jaki pokój?
            – Eee… – wydukałam, nie wiedząc, co powiedzieć
            – L trzysta dwadzieścia osiem – wtrącił się Christian, ratując mnie z opresji.
            Blondynka nabazgrała coś w notesie poza zasięgiem mojego wzroku. Podała mi ubrania i spojrzała na następną osobę stojącą w kolejce, dając mi do zrozumienia, że ze mną już skończyła.

*


            Schodów prowadzących na górę, do części mieszkalnej, było chyba ze sto. Nawet gdybym miała dobrą kondycję (lub chociaż raz na jakiś czas pojawiała się lekcjach wychowania fizycznego) i nie musiała dźwigać tych przeklętych ubrań, wejście na samą górę graniczyło z cudem. Gdy w końcu pokonałam ostatni schodek, cała zgrzana i ledwie łapiąc oddech, oparłam się o ścianę, marząc o fotelu. Albo chociaż o łyku wody. Rozejrzałam się, ale nie zauważyłam ani ławki, ani butelki z piciem. Za to moją uwagę przykuł Christian, stojący jak gdyby nigdy nic parę kroków przede mną. On nawet nie miał lekkiej zadyszki! Oj, Lorie, będziesz musiała poćwiczyć nad mięśniami.
            Gdy odwróciłam wzrok od rozbawionego moim stanem chłopaka, zauważyłam że korytarz po lewej stronie ciągnął się dosłownie w nieskończoność. Nawet gdyby nie szwendała się po nim masa ludzi mniej więcej w moim wieku, nie byłabym w stanie dostrzec końca. W dodatku na całej długości nie zauważyłam ani jednego okna, a źródłami światła były tylko pochodnie i żyrandole. Jęknęłam cicho.
            – Mówiłeś, że który mamy pokój? – spytałam, błagając w myślach o litość. Proszę, żeby to było blisko. Spojrzałam tęsknie na pierwsze drzwi z błyszczącą, złotą jedynką.
            – Trzysta dwadzieścia osiem.
            Kolana prawie się pode mną ugięły. Spojrzałam do tyłu, na strome schody prowadzące prosto do holu i ze strachem przeszłam parę kroków w kierunku mojego nowego współlokatora. Gdybym spadła, bez wątpienia skończyłoby się to na wielu złamaniach, jeśli nie wizytą w kostnicy.
            Z rozpaczą spojrzałam w głąb korytarza.
            – Ile tu jest tych pokoi?
            – Pięćset w każdym skrzydle. – Przycisnęłam mocniej do piersi ubrania, które dostałam. Tego jeszcze było mi trzeba po tej wspinaczce, parukilometrowego marszu. W głowie mi się nie mieściło, że tak długie pomieszczenie znajduje się wewnątrz budynku. Cała ulica, na której miałam dom, była krótsza. I zdecydowanie mieszkało na niej mniej osób. Christian widząc moją minę, zaczął tłumaczyć: – Zwielokrotnienie, sztuczka pani profesor Schmidt. Ciężko byłoby pomieścić tylu uczniów w jednej, normalnej szkole. – Problem w tym, że tej szkole wiele brakowało do normalności. A ten budynek wcale jednej z nich nie przypominał. Czułam się tu bardziej jak w zamku. Albo jak w pięciogwiazdkowym więzieniu.
            – Pani Schmidt? – Zmarszczyłam brwi. – Niemka?
            – Po ojcu, ale do pełnokrwistej dużo jej nie brakuje. – Uśmiechnął się szeroko pod nosem. – Sama zobaczysz, uczy historii.
            – Historii? Oni tu uczą zwykłych przedmiotów?
            – A co myślałaś, że będziesz sobie miotała mocą na wszystkich zajęciach?
            Poczerwieniałam jak burak. Tak, właśnie tak myślałam. Christian za to całą siłą woli powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem. Chcąc zmienić temat, ponownie wbiłam wzrok w korytarz bez końca. W głowie szumiała mi tylko jedna myśl, a brzmiała ona: Moje biedne nogi!
            – Mamy tam iść?
            – Żartujesz chyba. – Uff… – Chodź. – Wyciągnął do mnie rękę. Co to, to nie. Podeszłam na bezpieczną odległość, nie mając zamiaru nawiązywać żadnego kontaktu fizycznego. Chłopak przewrócił oczami, złapał mnie za ramię i przyciągnął do siebie, stawiając nas przodem do ściany. Poczułam jego ciepło na plecach i próbowałam się wyrwać, ale mocno trzymał mnie za ramię.
            – Co ty…
            – Uspokój się. Patrz. – Pokazał palcem ścianę, a przynajmniej tak mi się zdawało. Między kamieniami znajdowało się małe urządzenie podobne do domofonu. Miało dziesięć cyfr i mały przycisk z wyblakłym „OK”. – No to jaki mamy pokój?
            O kurczę. Zaraz…
            – Trzysta… Trzysta czterdzieści… – Nic z tego. No ładnie.
            – Trzysta dwadzieścia osiem. Wprowadź, może zapamiętasz.
            Złapałam ubrania w jedną rękę i drugą niechętnie wystukałam odpowiednie cyfry, a każdemu wciśnięciu towarzyszyło charakterystyczne piknięcie. Numer pojawił się na małym wyświetlaczu. Westchnęłam cicho. Miałam co do tego złe przeczucie.
            – No, śmiało – zachęcił mnie chłopak.
            Niechętnie położyłam palec na przycisku „OK” i, połykając ślinę, wcisnęłam go. Przez chwilę nic się nie stało. Zerknęłam na wyświetlacz, żeby upewnić się, że dobrze wpisałam numer. W tym momencie podświetlił się on na zielono, a płytka pod nami uniosła się nieznacznie do góry. Obróciła się w ten sposób, że staliśmy z Christianem przodem do korytarza. Następnie wydłużyła się, tworząc za plecami chłopaka ściankę, o którą ten bez wahania się oparł. Spojrzałam na niego pytająco, gdy zapinał nam na ramionach grube pasy.
            – Trzymaj się – powiedział łobuzersko, gdy skończył.
            W tym momencie płytka zaczęła przerażająco szybko lecieć przez korytarz, a ja wydałam z siebie krzyk przerażenia. Czułam, jak pęd wbija mnie w klatkę piersiową chłopaka, a powietrze nieprzyjemnie bije po twarzy. Nie mogłam oddychać. Wymijaliśmy uczniów w tempie błyskawicy i dosłownie parę sekund później zatrzymaliśmy się gwałtownie, a ja poczułam jak pasy boleśnie wbiły mi się w ramiona. Omal nie wypuściłam ubrań. To nie było dobre miejsce dla osób z chorobą lokomocyjną. Gdybym wcześniej nie zwróciła śniadania, teraz na pewno bym to zrobiła.
            – Co to miało być? – powiedziałam głośno, masując obolałe ramiona tuż po tym, jak zeszłam z płytki.
            – Szybsza forma transportu – odparł blondyn, odpinając swoje pasy. Gdy tylko opuścił płytkę, ta wzleciała pod sufit i z niesamowitą szybkością poleciała z powrotem w kierunku schodów. Rozejrzałam się. Tym razem korytarz ciągnął się z obu stron, a grupa ludzi patrzyła na nas z zaciekawieniem. – W sumie to mogłaś jechać sama, ale chciałem zobaczyć Twoją reakcję.

            – Co ty sobie wyobrażasz? - powiedziałam, trochę za głośno. Zmarszczyłam brwi ze złości i trzepnęłam go w ramię. Nie zrobiło to na nim absolutnie żadnego wrażenia. Ominął mnie i stanął przed drzwiami z błyszczącymi, złotymi cyframi. Pokój trzysta dwadzieścia osiem. Mój nowy dom.